Nasze początki pracy Metodą Krakowską

Kiedy dwuipółlatek odmawia powiedzenia chociażby „mama” można się zaniepokoić. Choćby wszystkie ciocie, sąsiadki i babcie mówiły „spokojnie, ma czas, chłopcy tak mają”, rodziców przepełnia chęć do działania. A przynajmniej tak było w naszym przypadku.
Nie mogę powiedzieć, żebym w pełni świadomie, spośród wielu metod pomocy dzieciom z zaburzeniami w rozwoju mowy wybrała Metodę Krakowską. Nie było czytania i myślenia, co sprawdzi się najlepiej. Mieszkamy na wsi, daleko od najbliższego naprawdę dużego miasta. Udaliśmy się więc po prostu do jedynego neurologopedy w promieniu 50 km. O tym, że pracuje ona Metodą Krakowską dowiedziałam się w zasadzie szperając w internecie już po pierwszej wizycie.
(więcej…)

Prezent dla akwarysty

(Bardzo) Powoli zbliża się sezon świąteczny. Planując prezenty lubimy, aby były w miarę osobiste. Dużo lepiej bowiem czujemy się, dając komuś książkę autora, którego uwielbia czy też akcesoria powiązane z jego ulubionym hobby niż bezpłciowy zestaw kosmetyków, który akurat stał przy kasie w Biedronce. Jeśli na liście osób do obdarowania macie jakiegoś posiadacza akwarium może kusić was zakup prezentu związanego z tym niezwykle wciągającym hobby. Specjalnie dla was mała lista potencjalnych możliwości oraz ich wad i zalet.
(więcej…)

TO – Kilka uwag po seansie

 

  1. O ile film jako ekranizacja mojej ukochanej książki w zasadzie spełnił moje oczekiwania, o tyle nie wyobrażam sobie, żebym mogła powiedzieć o nim coś pozytywnego gdybym książki nie czytała. Zawiera w sobie to wszystko, czego w horrorach nie lubię. Zbyt duże natężenie „strasznych” scen, całkowity brak subtelności, wszystko pokazane zbyt wprost. Lubię, jak nerwy widza są drażnione. Jak zło czuć na każdym kroku, ale go nie widać. Jak kątem oka dostrzegamy jakiś cień, widzimy skutki działania potwora, ale jego samego oglądamy dopiero w ostatnich scenach. Nie lubię korpusów biegających bez głowy. W książce tych okropności było równie dużo co w filmie. Jednak różnica, między wyobrażaniem sobie czegoś, a wizualizacją na ekranie jest ogromna. Groza a groteska. Jeśli lubisz się bać, a żaden film nie spełnia już Twoich oczekiwań, zacznij czytać horrory. Uwierz mi, to zupełnie inne doznania.
    Dlatego też te same sceny, które w książce sprawiły, że pół roku po przeczytaniu bałam się odwiedzać po zmroku koleżankę, mieszkającą przy torowisku, w filmie raczej mnie bawiły.
  2. W książce między scenami typowo „horrorowymi” było dużo więcej ucieczki przed Bowersem i jego bandą, typowo dziecięcych zabaw w Barrens czy historii życia i rodzin głównych bohaterów. Wiele osób za to właśnie nie cierpi Kinga. Ja go właśnie za to uwielbiam. Film obciął takie sceny do minimum. Historia straciła sporo ze swojego uroku. Czy można było temu zapobiec? Przy ekranizacji książki, mającej 2300 stron drobnym drukiem? Cóż. Nie. Więc nie czepiajmy się.
  3. Jako rolnik oprotestowuję to, że z Bowersa-syna farmera zrobiono syna policjanta. Hej, my też mamy mroczną stronę!
  4. Ktoś, kto ma na ścianie TAKI obraz i każe swojemu dziecku obok niego przechodzić, albo go nie kocha, albo nie ma za grosz wyobraźni. Powaga.
  5. TO atakowało dzieci. Dlaczego? Bo żywiło się przede wszystkim strachem (choć małymi ciałkami również nie gardziło). Pomyślisz sobie: „bez sensu. Jestem dorosły a też na widok tego, co widzieli oni poczułbym strach zmuszający mnie do spontanicznego zanieczyszczenia bielizny.”
    Nie do końca. Strach dzieci jest czysty, nie skażony rozsądkiem. Widzą potwora – boją się potwora. U dorosłych natomiast działa mechanizm wyparcia. „To niemożliwe”, „zwariowałem”, „to mi się śni”. Podejrzewam, że tak doprawiony strach To z braku laku również by wciągnęło, ale woli jednak odwiedzać bufet bardziej mu odpowiadający.
  6. Ta wiara i prostota czyniła dzieci smakowitym kąskiem dla potwora. Jednocześnie czyniła je również nieporównywalnie większym zagrożeniem dla niego. Film postawił na bezpośrednie starcia. TO zostało skrzywdzone, bo przywalono mu w łeb. TO było ranne, bo oberwało włócznią. W książce walka dzieci z potworem była zupełnie inna. Srebrna kula wyrządziła mu krzywdę przede wszystkim dlatego, że dzieci wierzyły, że tak będzie. Zdanie-ćwiczenie Billa wypowiedziane przy potworze bez zająknięcia sprawiło mu ogromny ból. Dlaczego? Bo chłopiec traktował je jak zaklęcie („jak uda mi się w końcu to powiedzieć to wszystko będzie dobrze”).
    Czy jestem niezadowolona, że film postawił na dużo bardziej przyziemne rozwiązania? Nie. To, co da się dobrze odmalować w grubaśnym tomisku, niekoniecznie ma szanse wypaść dobrze na ekranie. Lepiej więc nie próbować.
  7. Jako dorośli nasi bohaterowie mieli dużo większy problem w walce z Tym. Po prostu nie wierzyli już, że im się uda. W filmie prawdopodobnie tego motywu nie będzie. Dorośli, z lepszym dostępem do broni, świadomi z czym się mierzą – powinno być łatwiej.
  8. Finałowa walka książki. Całkowicie pominięta. I całe szczęście. Wyobrażacie sobie film, w którego ostatecznym starciu jeden z bohaterów łapie się za nos z potworem (czy też wgryza się? Nie pamiętam) i przeprowadzają wielogodzinną walkę na zagadki? Nie wiem, jak zdolny musiałby być reżyser i scenarzyści, żeby po takiej scenie nie zostawić widzów którzy nie czytali książki z poczuciem wielkiego „że co?!”.
  9. Pominięto również wielkiego żółwia. Co prawda kłaniał się w naszą stronę ze sceny pływania w jeziorze czy z klocków w pokoju Georgiego, ale generalnie został pominięty. Mój komentarz do tego jest identyczny, jak do walki na zagadki.
  10. Kolejna pominięta rzecz – TA scena. Czytelnicy na pewno od razu wiedzą, o którą mi chodzi. Wiecie, zwykle mówię, że żyjemy w czasach przesadnej poprawności politycznej. Ludzie nie mają dystansu, wszystko od razu budzi oburzenie jakiejś grupy, wszystko może kogoś obrazić. Jednak w tej sytuacji zdecydowanie cieszę się, że żyję w czasach, gdzie scena zbiorowego seksu 12-letnich dzieci najzwyczajniej w świecie nie ma prawa znaleźć się w żadnym filmie. Zwłaszcza, że ze względu na to, o czym pisałam w punkcie 5 straciła ona swoje fabularne uzasadnienie.
  11. Pominięto również prawdziwą postać potwora. Akurat nad tym faktem ciut ubolewam. Bardzo dużo klimatu w książce dodawały sceny, jak TO siedziało w swoim leżu, pod swoją prawdziwą postacią i czuło się nagie i bezbronne, bo nikt JEJ (TO było samicą) takiej jeszcze nie widział, dopóki nasi bohaterowie nie wkroczyli do jej kryjówki. Mały skłon w stronę czytelników znów tu był, bo przez moment widzieliśmy pajęcze nogi. Możliwe, że czystą, nieotoczoną iluzją formę TEGO zobaczymy w drugiej części. A może zostanie przemilczana.
    Nawet mój mąż, który książki nie czytał uznał, że to jakieś takie mało przekonujące, że TO jest klaunem i pytał mnie, czy faktycznie taką ma formę gdy nikt tego nie widzi. Otóż nie. Klaun to tylko jeden ze strojów wyjściowych.
  12. Zgodnie z moimi przewidywaniami nie bałam się, za to ryczałam na scenach z serii „Och, Georgie, jak za tobą tęsknimy”. Chyba od czasu, jak mam swoje dzieci nie jestem w stanie podchodzić do takich rzeczy bez emocji. Co z tego, że to fikcyjny bohater. Czuję (jak pewnie każda matka) nieustanny, paniczny strach przed doświadczeniem takiego bólu, jakiego doświadczyła jego rodzina. Czuję wielką potrzebę nie spuszczania nigdy moich dzieci z oczu, pilnowania ich nieustannie, nie puszczania nigdy ich ręki i nie pozwalania im na oddalenie się ode mnie na krok. Nigdy. Wiem, że trzeba to w sobie stłumić. Wiem, że dzieci muszą dorastać i z wiekiem dostawać coraz więcej swobody. Ale dopóki ich nie miałam, nie rozumiałam jak wielki lęk musi pokonać matka, żeby im na to pozwolić. Bo wiecie, potwory istnieją. Z gatunku homo sapiens, ale gdzieś tam są.
  13. Pomysł reżysera, żeby dodać trochę grozy przez dziwnie przyśpieszone ruchy potwora nie podobał mi się ani trochę.

 

 

Czy film ma masę minusów i niedociągnięć? Tak.
Czy dało się go zrobić lepiej? Prawdopodobnie nie.

Polecam czytelnikom książki – nie powinien sprawić, że pęknie wam żyłka z irytacji.
Polecam również tym, którzy książki nie czytali, ale gust do horrorów filmowych mają inny niż ja. Oglądając nie bałam się ani trochę, ale mogę zrozumieć, że kogoś innego film przerazi.

Harry Potter i Zakon Feniksa – koszmar graczy, gratka dla Pottermaniaków

Myślę, że każdy w moim przedziale wiekowym, kto choć trochę interesował się grami komputerowymi ekscytował się swojego czasu małym czarodziejem, walczącym ze szkolnym blond-kolegą na eksplodujące fajerwerki. Mimo, że gry z serii „Harry Potter”, podobnie jak filmy nie powalały na kolana (po co się przesadnie starać, skoro sam tytuł generuje zyski), to jednak czuło się jakiś dreszczyk ekscytacji grając w nie podczas oczekiwania na kolejny tom książki.


Proste platformówki – skacz i nie spadnij, rzucaj zaklęcia, nie myśl za dużo tylko przyj do przodu i zbieraj czarodziejskie karty. Powiem szczerze, że po dziś dzień raz po raz lubię taki typ rozrywki. Frogger, Mario, Harry Potter. Świetny reset dla mózgu.  Przeszłam kilkakrotnie pierwsze trzy części potterowych gier. Czwartą i piątą włączyłam i wyłączyłam po 10 minutach a dwóch ostatnich w ogóle nie testowałam (chyba byłam już „zbyt dorosła” jak pojawiły się na rynku). Po namowach siostry postanowiłam dać jednak jeszcze jedną szansę Zakonowi Feniksa.

(więcej…)

The Office   US i UK

Około dwóch lat temu przerabialiśmy z mężem etap odkrywania brytyjskich seriali komediowych. Ponieważ ci otoczeni wodą Europejczycy mają bardzo specyficzne poczucie humoru, dawkowaliśmy sobie te seriale od tych mniej charakterystycznych dla tego narodu po ich sztandarowe. Jeśli ktoś wychował się na amerykańskich komediach może mieć pewne trudności z przestawieniem się na zupełnie inny rodzaj żartów. Nie jestem pewna, czy The Office spodobałoby mi się, gdybym nie pokochała wcześniej IT Crowd, Filthy Towels czy Ojca Teda. Ponieważ jednak zaczęliśmy go oglądać w czasie, kiedy określenie „angielski humor” oznaczało dla nas coś świetnego a nie dziwnego, przyjęliśmy go bardzo dobrze.

Długo zastanawialiśmy się, czy po obejrzeniu brytyjskiego oryginału zabrać się w ogóle za amerykańską wersję. Tego typu przeróbki prawie zawsze okazują się porażką. Odcinek pilotażowy tylko nas utwierdził w przekonaniu, że tak będzie i teraz. Dokładnie te same sceny, dokładnie te same dialogi tylko w wykonaniu innych ludzi. Myślałam, że cały serial tak będzie wyglądał – coś jak polska wersja Niani. To trochę tak, jakby oglądać znaną sobie sztukę teatralną w wykonaniu szkolnego kółka. Może Cię ekscytować, jeśli gra tam Twoje dziecko, ale obiektywnie rzecz biorąc nie ma szans być równie dobra co pierwowzór. Na szczęście odbiór pilota najwyraźniej był na tyle zły, żeby twórcy całkowicie zmienili metody tworzenia kolejnych odcinków a jednocześnie na tyle dobry, żeby w ogóle powstawały. Pewne duże podobieństwa zostały zachowane właściwie tylko do końca pierwszego sezonu, natomiast później fabuły dość znacząco się mijają.

I wiecie co? Uwielbiam zarówno brytyjski, jak i amerykański The Office.
(więcej…)

„Moje dzieci przesypiały noc”

(Pomnóż dziecko z obrazka razy 2)

Często na blogach parentingowych pisze się, jak irytujący są rodzice, którzy mówią, że ich dzieci od maleńkości przesypiają całe noce, są grzeczne, nie płaczą i ogólnie nie dają popalić. Takich dzieci nie ma i przedstawianie swoich w ten sposób wpędza innych rodziców jeszcze głębiej w załamanie nerwowe w które popadli przez chroniczny brak snu. Co prawda nie czytuję wielu blogów  (wolę wolny czas przeznaczyć na grę w Obliviona czy coś równie rozwijającego i trochę dziwię się osobom, którym chce się czytać te słowa zamiast machać w tym czasie wirtualnym mieczem), ale z nagłówków lajkowanych przez znajome matki na FB wiem, że jest to dosyć często spotykana narracja.  Powiem szczerze, że wpędzało mnie to w pewne kompleksy. Bo widzicie… moje dzieci naprawdę od maleńkości przesypiały całe noce. Czułam się z tym trochę źle (mózg matki to dziwny twór). Czy jeśli nie doświadczam funkcjonowania w „trybie zombie”  tak typowego pierwszych miesięcy macierzyństwa to oznacza, że moje dzieci są jakieś dziwne? Kilka razy, mimo dwóch porodów naturalnych ktoś mi powiedział: „A co Ty wiesz o rodzeniu?!”, ponieważ poszło mi jakoś zbyt łatwo. Czy w przypadku nieprzespanych nocy działa to tak samo? Czy przez to, że ich nie znam, nie mogę  zbierać doświadczeń z macierzyństwa, bo „co ja o nim wiem?!”
Dobra wiadomość zarówno dla tych, których wyrzuty sumienia wędrują w tak samo idiotyczne okolice jak u mnie,  oraz dla tych, którzy czują frustrację, że nie każdy rodzic tak jak oni na kilka miesięcy musiał zapomnieć, co to sen. Nikogo nic nie ominie.  Oto ja, matka dwulatka i dziewięciomiesięcznej awanturnicy nareszcie odkrywam, jak to jest zarywać noce.
(więcej…)

Babyswimmer

Kiedy teść pokazał mi w internecie filmik z niemowlętami cieszącymi się kąpielą w dmuchanym kole na szyję uśmiechnęłam się pod nosem. Potraktowałam  to jak jedną z tych rzeczy, które widzi się w internecie, ale których nigdy nie będzie się miało (jak np. wszystkie te wypasione, rozkładające się na magiczne sposoby wielofunkcyjne meble). Po zgłębieniu tematu okazało się jednak, że zakup babyswimmera jest jak najbardziej realną możliwością (zdjęcie ze strony sklepu deleko.eu). Ponieważ u nas testował go zarówno syn jak i córka, to może pomogę w decyzji o ewentualnym zakupie niezdecydowanym ludziom, którzy trafili tu przez google.

(więcej…)

Moja podwodna kraina

Moje akwarium stoi w pokoju, w którym spędzam zdecydowaną większość czasu. Jest tak troszkę wciśnięte w kąt między tapczanem a ścianą. Z jednej strony chodziło o to, żeby nie docierało do niego za bardzo światło słoneczne (bałam się glonów). Ale głównym powodem była wygoda obserwacji. Jest umieszczone idealnie. Obserwuję je kątem oka pisząc ten tekst. Kiedy tylko mam wolnych 5 minut (niby wolne, ale za mało żeby zrobić w tym czasie coś mega konstruktywnego) siadam na mój tapczan, biorę synka na kolana i patrzymy, co też się dzieje ciekawego u naszych rybek. Spróbuję wam przybliżyć, co my tam właściwie widzimy.

(więcej…)

Mity „Niedzielnej akwarystyki”

Panuje powszechnie takie przekonanie, że akwarium to tylko ryby i woda. Widywałam w życiu najróżniejsze cyrki. Rybki bez filtra trzymane w wazonie. Bojownik w kuli o pojemności pół litra, nie mogący nawet obrócić się w kółko. Rosnąca do 30 cm pielęgnica w 20l akwarium. Ba. Sama niemal taką zbrodnię popełniłam. Widziałam u koleżanki bojownika w słoiku i wyglądało to taak pięknie! A jeszcze dowiedziałam się w sklepie, że taki bojownik nie potrzebuje filtra ani nic takiego. W zasadzie sama woda i gra. No to ekstra, chcę!
Niebiosom dziękuję, że nigdy tego marzenia nie spełniłam. Że jak już faktycznie postanowiłam przekuć marzenie w plan to zaczęłam od pytań na forach i czytania na ten temat. Teraz tyle rzeczy wydaje mi się oczywistych, że kompletnie nie rozumiem jak można na nie nie wpaść tak samemu z siebie. A długo nie wpadałam…

Specjalnie dla was: Największe mity „akwarystyki niedzielnej”

(więcej…)

The Ranch

 

Przerabiamy ostatnio z mężem etap eksploracji Netflixa. Prędzej obejrzymy serial, którego opis brzmi w miarę interesująco i jest dostępny na tej platformie niż zapowiadający się rewelacyjnie ale wymagający ściągania z torrentów. Dopadł nas po prostu taki wiek, w którym piracenie (które oczywiście jest złe i  tak dalej), przedzieranie się przez reklamy, ściąganie i dopasowywanie napisów oraz wkurzanie się, bo jednak rozjechały się w połowie przestaje brzmieć zabawnie. A ponieważ ja oglądam seriale po całym dniu opieki nad dziećmi a mąż po dniu pracy fizycznej to nie bardzo mamy siły i chęci na bardzo ambitne dzieła. Dlatego te nasz wybór pada zwykle na komedie.

W ten sposób w zeszłym roku trafiliśmy na The Ranch. Sama obsada brzmi już zachęcająco. Mamy tu małą powtórkę z Różowych lat 70-tych. Główne role są obsadzone przez aktorów znanych nam z ról Hyda i Kelso. Z obsady różowego serialu pojawia się tu również epizodycznie Fes oraz Kitty.

Może właśnie z powodu tej obsady spodziewałam się po prostu komedii. Okazało się jednak, że The Ranch jest ciut bardziej skomplikowany. Mamy sitcom, mamy podłożony śmiech, mamy dialogi między braćmi i ojcem z których przy praktycznie każdym można zaśmiać się w głos. Żarty nie są ani zbyt wyszukane ani prostackie. Ogląda się naprawdę przyjemnie.

(więcej…)